Tekst RODZINNA TRADYCJA
był czytany 2251 razy
RODZINNA TRADYCJA
Wydawało mi się dotąd, że rodzinna tradycja to rzecz przekazywana z mozołem z pokolenia na pokolenie. Pielęgnowana poprzez wpajanie odpowiednich zasad, zachowań. W każdym razie nie dziedziczona ot, tak sobie. Dopiero narodziny mojego syna i jego zachowanie przekonało mnie, że taką tradycję można nabyć zupełnie innej zasadzie i w jednej chwili. Można ją po prostu mieć gdzieś we krwi.
Mój syn na przykład odziedziczył po mnie przedziwny sposób raczkowania, który z żoną nazywamy „dupkowaniem”. Otóż przesuwa się on po płaskich powierzchniach, nie tracąc wciąż postawy siedzącej, ręką odpychając się jak wenecki gondolier swoim tyczkowatym wiosłem. Ktoś mógłby uznać, że to sposób dalece niewygodny i niepraktyczny, a nadto powolny. Zapewniam jednak, że mój chłopak rozwija prędkość, przy której ledwo za nim nadążam. A ponadto, ponieważ potrafi odpychać się jedna ręką, druga może nie tracić kontaktu z butelką, ciasteczkiem bądź też inną interesującą rzeczą, z którą może się przemieszczać po podłodze. Gdyby raczkował w sposób tradycyjny, nie byłoby to możliwe.
Ten jakże wygodnicki sposób raczkowania ostatecznie przekonał nas, że nie jest on z natury nonkonformistą. To szalenie nas ucieszyło, jako że nie przepadamy za tym typem postawy życiowej. A początkowo podejrzewaliśmy, że może być nią obciążony, bo żadnej z zabawek nie używał w sposób, jaki był dla niej odgórnie wymyślony. Z czasem nawet najbardziej interesującą rzeczą po kupnie nowej zabawki było to, jakie zastosowanie wymyśli dla niej Jasiek.
Kiedy jednak zaczął „dupkować”, przeanalizowaliśmy sposób jego bawienia się różnymi rzeczami i doszliśmy do wniosku, że nasz syn podchodzi do sprawy nie w sposób nonkonformistyczny ale czysto praktycznie. No bo po co się męczyć uderzając w podłogę, w celu wydobycia dźwięku, dwustronnie, grającym młoteczkiem? Nie dość, że trzeba wziąć zamach, to po każdym uderzeniu należy jeszcze ten młoteczek przekręcić na drugą stronę. A przecież wystarczy wziąć jedną stronę młoteczka w usta a następnie poruszać trzonkiem. Dzięki temu efekt dźwiękowy jest jeszcze wspanialszy, bardziej skondensowany. I na dodatek zostaje uzyskany dużo mniejszym nakładem sił.
Ten oryginalny sposób użycia zabawek z jednej strony śmieszył mnie, ale z drugiej nie dawał mi spokoju przez dłuższy czas. Zastanawiałem się, z czego może on wynikać?
Na rozwiązanie wpadłem w trakcie jednej z wizyt na moim basenie. Jest na nim mały kawałek niby-rzeki. Za każdym razem, niemal obowiązkowo, staram się z niego skorzystać. Jednak nigdy nie mam najmniejszej ochoty, żeby spłynąć w dół, zawsze idę pod prąd. Do tej pory nie zastanawiałem się, dlaczego tak robię, traktując fakt podążania pod prąd jako oczywistą oczywistość. I dopiero ostatnio, kiedy mało się nie zderzyłem ze spływającym w dół…
- Co pan, oszalał? – zapytał się płynący z prądem. Spojrzałem na niego zdziwiony. Nie znałem go, ale kojarzyłem z widzenia. Kiedyś nawet słyszałem, jak rozmawiał z jakimś swoim kolegą i odniosłem wrażenie, że jest profesorem pobliskiej uczelni.
- Nie, dlaczego?
- To po diabła pan tak cały czas pod prąd? Ludzie tu sobie chcą wygodnie popływać… Jak pan się chce zmęczyć, to niech pan biega na dziesiąte piętro i z powrotem – odpłynął, bo opieranie się prądowi było ponad jego siły.
Zanim jednak zdążyłem dojść do końca „rzeki” on już nadpływał ponownie z góry. Tym razem minę miał dużo bardziej pokojową.
- Ja przepraszam, że tak naskoczyłem, ale tu wszyscy tylko w dół, a pan jeden ciągle… Po co pan to robi?
Wtedy, w jednej niemal chwili pojąłem, dlaczego idę pod prąd. Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem w tym co robie krypto nonkonformistą. Wprawdzie wprost nie występuje przeciwko ustalonemu porządkowi, ale neguje go na zasadzie przekory lub złośliwości. Nie będę się sprzeczał, na pewno bywam przekorny i złośliwy. Lecz tylko czasem, bo nie brak we mnie odruchów mega konformistycznych, które kłócą się z przekorą i chadzaniem pod prąd.
Do tamtej chwili na basenie nie zajmowałem się analizą tego, dlaczego miewam tak różne życiowo postawy. Zresztą niekiedy, ich ocena i zaklasyfikowanie bywa kłopotliwa. Na studiach prawniczych byłem postrzegany raczej jako outsider, z tendencją nonkonformistyczną. W tym samym czasie w środowisku, powiedzmy, „artystycznym”, miałem opinię pragmatyka i dość dobrze zorganizowanego życiowo gościa (choćby przez sam fakt studiowania prawa).
Lecz ta sytuacja na basenie jakoś skłoniła mnie do szybkiej analizy i dookreślenia mojej postawy życiowej. Pomyślałem o moim synu i tym, że i jego podejrzewaliśmy o nonkonformistyczne chadzanie pod prąd. A tymczasem on to robił po prostu „po swojemu”. Zupełnie jak ja. Te dwa słowa najlepiej oddają mój stosunek do wykonywania różnych rzeczy. Staram się je robić „po swojemu”, nie korzystając z utartych schematów.
Nie zawsze oznacza to chadzanie pod prąd. Zawsze jednak robiąc coś „po swojemu” i nie korzystając z gotowych rozwiązań, muszę dobrze przemyśleć całe swoje postępowanie. To, dlaczego robię to tak, a nie inaczej. Czemu powinienem postawić nogę bardziej z lewej strony rzeki a nie z prawej. I po co gdzieś mam się zatrzymać, a gdzie indziej przyspieszyć. Spływając w dół, po prostu dawałbym się ponieść nurtowi.
Lecz przecież nie zawsze chadzam pod prąd. Czasem, tak jak mój syn wymyślający nowy sposób używania dziecięcego młoteczka, po prostu robie coś w sposób mega konformistyczny. Ale robiąc to inaczej niż ogólnie akceptowalny przepis użycia każdy z elementów muszę samodzielnie przemyśleć i wziąć osobistą odpowiedzialność za jego funkcjonowanie.
Czasem to, co wymyślę, jest lepsze od normy, czasem jest od niej gorsze, a czasem równie dobrze. Bilans być może wychodzi na zero. Ale wiedząc, że to jest robione „po swojemu” mam komfort, że zawsze mogę to zrobić inaczej i wszystko zależy ode mnie. Nie ulegam instynktowi stadnemu a to chroni mnie przed zadeptaniem przez bezrozumną tłuszczę, ogrzewającą się nawzajem własnym ciepłem i zmierzające w jedynie słusznym kierunku…
Teraz już wiem, że to, iż w czasach szkolnej młodości nigdy nie słuchałem żadnego zespołu, żadnego konkretnego rodzaju muzyki, nie miałem żadnego idola, do którego się starałem upodobnić, nie było dziełem przypadkiem. Nie było to też moim świadomym przemyślanym działaniem. Bo do takich rzeczy jak „świadome, przemyślane działanie” trzeba dorosnąć i nie sposób osiągnąć ten stan będąc nastolatkiem. Wtedy najłatwiej ulega się modom, choć wierzy się, że doszło się do czegoś rozumowo. Jednak nie przypadkiem obydwa najstraszniejsze totalitaryzmy swoich najbardziej fanatycznych zwolenników miały wśród młodzieży, której wmówiły, że myśli lepiej od dorosłych.
Czemu więc to zawdzięczam? Zapewne dziwnemu instynktowi, który odziedziczyłem po swoich przodkach a w pierwszym rzędzie po moim tacie. Czemuś, co, mam nadzieję, odziedziczył również po mnie mój syn, instynktownie szukający innego sposobu użycia zabawek od tego, który mógłby zaobserwować u rówieśników. Dzięki temu, że jest tą cechą „genetycznie obciążony”, że ma te rodzinną tradycję po prostu „we krwi”, jestem o niego spokojniejszy i wierzę, że nie podda się jakimś modom, nowinkom lub stadnemu instynktowi. I że nie stanie się nigdy nonkonformistą.
Bo nonkonformiści, to najnudniejsi ludzie jakich w życiu znam. Rozmowa z nimi jest stratą czasu. Siląc się bowiem na niezależność, powtarzają znane wszystkim wyświechtane slogany i formułki, które ktoś im wklepał w głowę. Każdą ich odpowiedź znam właściwie z góry i mógłbym jej udzielić w zamian za rozmówcę.
Bo żeby mieć do powiedzenia coś ciekawego, nie można myśleć jak konformistą ani nonkonformista. Trzeba myśleć po swojemu.
A panu na basenie, na jego pytanie, dlaczego idę pod prąd, odpowiedziałem krótko:
- Bo u nas to, na szczęście, taka rodzinna tradycja.
Więcej nie mogłem mu powiedzieć, bo znów nie był w stanie oprzeć się prądowi.